Brakuje mi tego bardzo.
Tęsknię za czasami, kiedy z kumpelami snułyśmy się po osiedlu i wpadałyśmy do siebie bez zapowiedzi.
Żadna z nas nie sprzątała w popłochu, ani nie przebierała się w wyjściowe ciuchy, kiedy koleżanki wchodziły po schodach. Nikt nie piekł naprędce muffinek. Częstowałyśmy gości herbatą, a jeśli dodatkowo na stole pojawił się jogurt – to już podchodziło pod luksus 🙂
Lubiłam, kiedy dzwonił domofon i koleżanki robiły mi niespodziankę. Sama też tylko w ten sposób się „zapowiadałam”. A korzystanie z telefonu ustalaliśmy z rodzicami 🙂
Pierwszą komórę dostałam dopiero w klasie maturalnej. Przez wszystkie lata podstawówki i na początku liceum wciąż jeszcze rządziły telefony stacjonarne. I to w większości takie urocze, analogowe, nie żadne tam elektroniczne fiku-miku. W rodzinnym domu mieliśmy dwa aparaty z tarczą: wiśniowy i lazurowy. Były piękne!
Urządzając w głowie mój wymarzony domek, kupuję takiego grata na OLX i stawiam na komódce w przedpokoju. Ot tak, dla ozdoby i zbierania kurzu… A potem budzę się na naszych 53 m² i przypominam sobie, że nie cierpię zagracania mieszkania.
Moje marzenia dryfują więc ponownie w kierunku bezwstydnie sentymentalnym 🙂 Fajnie byłoby spędzić całe życie na tym samym osiedlu, w małej lokalnej społeczności. Albo chociaż odbyć podróż w czasie, tak 20 lat wstecz.
Tymczasem przyjaciele z dzieciństwa rozjechali się po Polsce i świecie. A ja zaliczyłam już cztery miasta i kilkanaście mieszkań. To utrudnia nawiązanie bliskich sąsiedzkich relacji, o prawdziwych osiedlowych przyjaźniach nie wspominając. Otaczają mnie sympatyczni sąsiedzi, ale to nie to samo. Nie wpadam do nich na herbatkę.
W dzieciństwie wpadałam codziennie. Wiele ułatwiał fakt, że znajomi nie mieszkali na drugim końcu miasta, jak dzisiaj. Wszędzie było blisko. Kursowałyśmy pomiędzy znajomymi blokami i klatkami. Jak nie do jednej, to do drugiej. Lata 90., uroki życia na blokowisku, z domofonami zamiast telefonów. Było pięknie!
Bez zapowiedzi. Bez przekładania spotkań. Bez przygotowań i bez spiny.
Ze świadomością, że zawsze znajdzie się ktoś, kto otworzy Ci drzwi z uśmiechem.
Pamiętacie te czasy?
Spodobało Ci się?
Będzie mi miło, jeśli polubisz lub udostępnisz ten tekst:
…albo zostawisz komentarz poniżej ↓
Dzięki! 🙂
Trzymajcie się!
POBIERZ TUTAJ DARMOWY EBOOK O MONTESSORI:
Chcesz być na bieżąco?
Polub blog na Facebooku:
TO TEŻ CI SIĘ SPODOBA:
Fot. tytułowa – kaboompics.com (CC)
28 komentarz
Pamiętam! Schodziło się w skarpetkach kilka pięter do koleżanki, w deszczowe dni siedziało się na klatce schodowej i znało się absolutnie wszystkich 🙂
Dzisiaj trochę mnie drażni wpadanie bez zapowiedzi. Nie chodzi nawet o umawianie się z tygodniowym wyprzedzeniem, ale lubię mieć informację wcześniej, nawet z pół godziny wcześniej, typu „jestem w pobliżu, wpadnę na kawę”. Może dlatego, że mam problem z utrzymaniem porządku i ciągle muszę coś sprzątać. Walczę z tym, ale jeszcze nie doszłam do etapu, żeby bez zapowiedzi mogli wpadać ludzie 😛 hahaha ^^
Zabawy na klatce, też to przerabiałam. U nas brało się koce i rozkładało, jakby to była plaża. Całkiem normalne w deszczowe dni:)
Obecnie wolę wiedzieć, czy ktoś do mnie wpadnie. Zgodzę się z Tobą, nawet pół godziny wystarczy:)
No właśnje kiedyś potrafiliśmy się tym bałaganem w ogóle nie przejmować – to było na głowie rodziców. Tzn. też oczywiście sprzątałam swój pokój (od czasu do czasu ;)), ale nie wstydziłam się nieporządku przed koleżankami i nie czułam ciężaru odpowiedzialności. Nie to co teraz. Jak napisałam tu gdzieś obok: karma wraca 😉
No właśnie, bałagan był na głowie rodziców. Może teraz zmieniło się, bo większość z nas jest rodzicami? I dlatego martwi się o ten bałagan:)
Czasy zmieniły się bardzo, nie ma co ukrywać. Dzieciństwo naszych dzieci już nigdy nie będzie takie, jakie było 20-30 lat temu.
Mam nadzieję, że jednak będą miały swoje niepowtarzalne wspomnienia 🙂 mimo wszystko – my o to musimy zadbać
Nie mieszkałam w bloku ale pamiętam, że całą bandą zjawialiśmy się u koleżanki. Szłam po jedną do jej domu ale potem zgarniałyśmy kolejną i kolejną tak zjawiałyśmy się u ostatniej. Ale wszystko co opisałaś przekonało mnie rok temu do tego aby córce nie szukać jakiejś wymyślnej super podstawówki, poszła do osiedlowej choć wspaniałej szkoły. ale główny argument to przyjaciele w zasięgu reki.
Świetna decyzja! Nasz Syn jest jeszcze za mały i nie wiem do jakiej szkoły pójdzie, ale też się zastanawiam jak dzieci dowożone do szkoły mają nawiązać przyjaźnie na swoim osiedlu.
Pamiętam! Wielka szkoda, że już nie wrócą 🙁 chlip, chlip!
Oj, ale wzruszający wpis! Miałam takie same klimaty i też ciągłe przeprowadzki pozbawiły mnie tych przyjaźni z dzieciństwa…
Wielka szkoda, prawda? Pomimo, że staramy się podtrzymać kontakt, to wiszenie na telefonie i spotkania raz na rok nie zastąpią codziennego, wspólnego szwendania się po dzielni.
Oj te czasy młodości. I wiszenie godzinami na kablu od telefonu. Eh było minęło. Będziesz w Łodzi wpadaj. Mam domofon 🙂
Oj, do Łodzi pewnie długo jeszcze nie zajrzę. Kiedyś miałam tam rodzinę, ale odkąd się przeprowadzili jakoś mi nie po drodze. Niemniej dziękuję za zaproszenie i rewanżuję się! 🙂
No uważaj 🙂 Bo faktycznie wpadnę 🙂 Ciepło pozdrawiam!
Do Łodzi możemy wybrać się razem Renia. Tam jest bosko, wiesz jak kocham Łódź.
U mnie było tak samo…Wspaniałe są te wspomnienia 🙂
Czasy odległe, jednak ich wspomnienia wciąż są ze mną. Kiedyś więcej było spontaniczności i mniej spiny. 🙂
A bałagan w domu był zmartwieniem rodziców, a nie dzieci 😉
Teraz karma wraca! 😀
Ja w dziecinstwie mieszkalam na wsi i to tez byly inne czasy: caly dzien zabawy u jednych lub u drugich. Czesto mamy robily hurtowo chleb ze smalcem. Jablka jedzone w sadzie.
Teraz mieszkam w bloku i szczerze wiekszosci sasiadow nie znam. Za to mam przyjaciol, do ktorych wlasnie tak wpadamy. Co prawda zazwyczaj jednak idzie sms albo telefon czy sa w domu, bo jednak wszyscy jestesmy zapracowani. Nie ma jednak znaczenia czy robimy uroczysta kolacje, czy tylko pijemy kawe a na fotelu obok pietrzy sie stos ubran do poskladania.
To nie kwestia zwiększenia odległości, tylko zmiany w naszych głowach. Odległość między podwòrkami nie miała żadnego znaczenia ?
No tak, teraz bardziej cenimy swój czas, a wtedy mieliśmy go w nadmiarze – co za różnica poszwendać się tu czy tam 😉
Oj pamiętam, pamiętam. Cudne, beztroskie czasy!:) Mnie również tego brakuje..
Renia, wpadniesz do mnie bez zapowiedzi?
Pamiętam! I wspominam z rozrzewnieniem. Dokładnie to samo budzi moją nostalgię – te wpadanie bez zapowiedzi. A kiedy na szerszą skalę zaczęły się pojawiać komórki, to obciachem było odbieranie telefonu w autobusie 😉
Najlepsze czasy ever! Aż się łezka w oku kręci 🙂 domofony rządziły i pamiętam w dwie minuty było się już na dole.Super wspomnienia 🙂
Rocznik 92. Mama przestała mnie karmić około 3 miesiąca, bo babcia zobaczyła jej odciągnięte mleko i powiedziała, że jest niebieskie, bo się zepsuło. Tata jeździł na gwałt po aptekach w weekend kupić mieszankę. Niestety okazało się, że byłam uczulona na każde dostępne wtedy mleko. Co ja nie piłam? Kozie, krowie, niebieskie, humanę, jakieś amerykańskie z darów dla Caritasu. Pediatra kazała podawać mi przecier z marchwi i kleik ryżowy na zatrzymanie biegunki. Prawie trafiłam do szpitala jak się zorientowali, że po marchwi mam jeszcze gorsze biegunki (mam tak do dziś, ale tylko po surowej). W końcu na prywatnej wizycie pewna pani doktor kazała mnie karmić krupnikiem i stopniowo wprowadzać kolejne pokarmy. Dzięki niej żyję i jem prawie wszystko na co byłam jako dziecko uczulona. A moja mama ma żal, że nie wiedziała tego co później z moimi braćmi.
Ja jestem 97 rocznik, moja mama mnie jak i brata karmiła piersią do 2 roku życia. U mnie pojawiła się jedynie skaza białkowa jednak nie przeszkodziło to mamie w tak długim karmieniu i jestem jej za to wdzięczna, w szkole zawsze miałam 100% frekwencji A i teraz nie narzekam na częste choroby . 2 tygodnie temu sama zostałam mama i trwam w postanowieniu że karmienie to nie problem i mam zamiar karmić co najmniej do roczku mojego maluszka ??
Ja, rocznik 87, miałam to szczęście, że mama miała dostęp do jakiejś nowoczesnej literatury amerykańskiej i karmiła mnie piersią 🙂
A ja wypowiem się jak to widzę z drugiej strony. Moje dziecko karmiłam 2 miesiące, od początku mój syn miał problem ze ssaniem, a i ja nie miałam dość pokarmu. Przez tą obecna 'nagonke’ na mamy, że dziecko MUSI być karmione piersią nie dopuszczałam nawet myśli, żeby go dokarmiać. Położna i pediatra nie badając mnie też stwierdziły że to jest niemożliwe że mogę mieć mało pokarmu (dodam że choruje na cukrzycę typu I, takze mój organizm może się różnić od standardowych mam). Przez to wszystko przeżyłam horror w 2.m-cu życia syna. Płakał okropnie, zanosił się, przez tydzień prawie bez przerwy nosiłam go na rękach. Okazało się koniec końców, że po prostu był glodny! Teraz każdy kto dowiaduje się że tak krótko karmiłam chce mnie zrównać z ziemią, łącznie z lekarzami, a ja czuję się winna, jakby to ode mnie zależało. Także może nie tylko edukacja KP, ale jakieś wsparcie psychiczne dla kobiet by się przydało??
P.S. Rocznik 92, 3 miesiące KP, tak jak dwójka mojego starszego rodzeństwa ?