Zabiorę Was dziś na wyprawę do Galindii – osady pradawnego pogańskiego plemienia. Jeśli będziecie na Mazurach z dziećmi, to świetny cel wycieczki!
W osadzie macie okazję spotkać uzbrojonych po zęby, ubranych w skóry Galindów, czyli plemię mazurskich barbarzyńców 🙂 Uczestnictwo w dzikich, często brutalnych inscenizacjach ich prymitywnych obrzędów pewnie byłoby dla dzieciaków zbyt przerażające, ale już samo zwiedzenie osady to świetna sprawa. Nasz trzylatek był zachwycony lochami, pogańskim tronem, łodziami, drewnianymi rzeźbami, tarasami i zakamarkami… Starsze dzieci pewnie jeszcze więcej skorzystałyby na takiej podróży w czasie.
Ale po kolei.
Galindia – Mazurski Eden to taki luksusowy wypoczynek w pogańskim stylu 🙂 Nie jest to typowy skansen, lecz stylizowany obiekt turystyczny. Organizowane są tu konferencje i spotkania integracyjne, połączone z nietypowymi atrakcjami i odtwarzaniem pogańskich obrzędów. Poza tym osada jest udostępniona do zwiedzania przez turystów niebędących gośćmi ośrodka („wiza” – bilet wstępu to koszt 10 zł).
Niesamowite wrażenie robi przemyślany i dopracowany wystrój z drewna, kamienia i wikliny, gliniane naczynia, skóry i sieci rybackie. Pierwsze, co rzuca się tu w oczy to ogromna dbałość o detale – na terenie osady znajdują się setki rzeźb. Wszystkie te bóstwa, rusałki, węgorze, bociany, kruki, nietoperze, niedźwiedzie, nienazwane stwory… Zdaje się, że żaden przydrożny głaz czy konar nie uchował się przed dłutem! 🙂
Czy poszczególne elementy osady są spójne pod względem historycznym? Pewnie nie do końca 😉 Zresztą o historycznej Galindii wiadomo niewiele, ponieważ nie uwiecznił jej żaden kronikarz. Pruski lud Galindów żył na terenie Mazur od V wieku p.n.e. do XIII wieku n.e. Pewne obszary obyczajów plemienia odtworzono na podstawie wykopalisk, prowadzonych na cmentarzach plemiennych, a także w oparciu o wzmianki w kronikach Ptolemeusza i Tacyta.
Jednak nie ma co się czepiać niespójności historycznej, dla przeciętnego turysty klimat osady jest niesamowity! Zachwyca ogrom talentu, pracy i pasji włożony w dopieszczenie tego miejsca. Zastanawiam się, co zachwyciło mnie bardziej: te wszystkie rzeźby czy przepiękna, bujna, starannie pielęgnowana roślinność? Taka, jaką lubię najbardziej, czyli sprawiająca wrażenie dzikiej, zaniedbanej i porastającej wszystko jak leci.
A co najbardziej podoba się dzieciom? R nie chciał wyjść z podziemi… a ja chciałam stamtąd uciec jak najszybciej! 😉 Żałuję, że w ciemności nie udało mi się zrobić dobrych zdjęć. W każdym razie wszystko tam było na swoim miejscu: lochy, labirynt mrocznych korytarzy, pogańskie ołtarze, stalaktyty, ogromne kiczowate głowy nietoperzy i wywołujące nieprzyjemny dreszcz, sprawiające wrażenie żywych kudłate COSIE, leżące w kątach i pod drzwiami lochów.
Jeśli będziecie na Mazurach, koniecznie wybierzcie się do Galindii! Na długo zapamiętacie ten fajny, pogański klimat 🙂 Jeśli znacie podobne miejsca, podzielcie się w komentarzach – chętnie wybierzemy się tam przy najbliższej okazji.
W połowie wycieczki wyczerpał mi się akumulator w aparacie, więc poniżej dorzucam jeszcze kilka zdjęć cykniętych telefonem. Mam nadzieję, że jakoś to przebolejecie 😉
Tagiem „into the wild” (który widzicie w tytule dzisiejszego tekstu) postanowiłam oznaczać wpisy dotyczące rodzinnych wycieczek na łono natury. Trochę się ich już uzbierało na blogu, a wszystkie możecie przejrzeć TUTAJ. Od września planuję przeprowadzkę pod nowy adres, mniej kojarzący się z kulinariami, stanowiącymi tylko niewielką część Dzikich Ziemniaków. Nowa odsłona bloga będzie nieco „leśna”, w związku z czym kategoria wpisów „into the wild” będzie się rozrastać.
Miłego wieczoru!
Wpis pochodzi z 10.08.2015 r. z mojego „starego” bloga DzikieZiemniaki.pl