Czy pomagać dziecku w lekcjach? Prace domowe to temat, o którym głośno od kilku lat. Zadawać czy nie zadawać? Kontrolować dziecko czy uczyć je samodzielności? Pomagać czy nie pomagać?
Zapraszam Was dziś na wywiad z Olą Bohojło – autorką bloga Esencja oraz doświadczoną mamą trójki dzieci, która ma bardzo ciekawe zdanie na temat prac domowych i uczenia dziecka samodzielności.
ALEKSANDRA BOHOJŁO
Freelancerka, mama trójki dzieci. Pasjonatka zdrowego i aktywnego stylu życia. Fanka spontanicznych podróży i inspirujących rozmów z ciekawymi ludźmi. Lubi podejmować wyzwania i odkrywać w sobie nowe zainteresowania. Nigdy nie brakuje jej motywacji do działania, dlatego swoją energią chętnie dzieli się z innymi. Pisze, fotografuje, trenuje, gotuje.
Autorka bloga www.esencjablog.pl
Renia: Olu, jesteś mamą studenta i dwóch dziewczynek w wieku szkolnym. Jak Twoje podejście do obowiązków szkolnych dziecka zmieniło się na przestrzeni lat?
Ola Bohojło: Zacznę od tego, że odnoszę wrażenie, że prace domowe w naszym kraju to kontrowersyjny temat, a rodzice są w tej kwestii podzieleni na co najmniej dwa obozy. Moje stanowisko w tym temacie nie każdemu może się spodobać, ale wynika ono z moich doświadczeń i tego, że mam troje dzieci w różnym wieku (19, 12 i 7 lat), a więc do pewnych tematów dojrzewałam razem z nimi.
Jak wiadomo dzieci mają różne talenty, predyspozycje i możliwości, dlatego wszystko należy rozpatrywać indywidualnie, a to o czym będę opowiadać dotyczy moich dzieci i mojej obserwacji otoczenia.
Na pewno dzisiaj przykładam większą uwagę do samodzielności dziecka i wzięcia odpowiedzialności za swoje obowiązki niż kiedyś. Zresztą jestem świadoma błędów, które kiedyś popełniłam w tej kwedtii, ale ja ich się nie wstydzę, tylko chętnie dzielę się nimi, aby uczulić innych. Zdarzało mi się na przykład wyręczać syna w jego obowiązkach: pakowałam mu szkolny plecak, sprawdzałam zeszyty i materiał, który przerabiali, kontrolowałam prace domowe, itp. Z córkami w ogóle tego nie robię i wcale nie czuję się z tego powodu wyrodną matką.
– Okej, to opowiedz jakie miałaś podejście przy pierwszym dziecku i jak się ono zmieniło z biegiem czasu?
– Przy pierwszym dziecku byłam chyba nieco nadopiekuńcza (śmiech) albo nadgorliwa, ale do tego odniosę się później. W ramach wprowadzenia powiem, że syn, chodził do prywatnej szkoły, w której miał zapewnioną nie tylko bardzo dobrą edukację, ale też ciekawe zajęcia pozalekcyjne i ze szkoły wychodzić nie chciał. W przeciwieństwie do moich córek, które chodzą do szkoły państwowej, którą wprawdzie lubią, ale nie odczuwają specjalnie potrzeby spędzania w niej czasu poza obowiązkowymi lekcjami.
W szkole prywatnej była większa koncentracja na nauce, również tej poprzez zabawę, lepsze wykorzystanie czasu (lekcje zaczynały się i kończyły prawie zawsze o tej samej godzinie, można było więc lepiej zaplanować dzień), była też większa różnorodność zajęć i mniej prac domowych, ponieważ większość nauki odbywała się w szkole. Owszem syn spędzał w niej więcej godzin, ale plan ułożony był tak, żeby dzieci mogły go zrealizować z powodzeniem w szkole. W środku dnia miał 2-godzinną przerwę rekreacyjną, podczas której mógł spokojne zjeść obiad, odpocząć, pobawić się na świeżym powietrzu lub odrobić pracę domową. To wszystko było rozłożone w czasie, w związku z tym jego organizm nie był tak bardzo przepracowany, przemęczony i łatwiej przyswajał wiedzę. Po szkole miał natomiast czas na zabawę i swoje pasje, prac domowych miał niewiele, a ja mogłam z nim pójść na spacer czy lody zamiast siedzieć nad lekcjami.
Dla porównania moje córki na obiad mają czasem zaledwie 10 minut – szczególnie starsza i zdarzyło się, że ze względu na dużą kolejkę rezygnowała z niego wiedząc, że nie zdąży go zjeść przed kolejną lekcją (szkoła się rozrosła, ale stołówka niestety nie została już rozbudowana). Do szkoły chodzą raz na 8 czy 9, innym razem na 11 czy 12, a wtedy poranki są rozbite, a popołudniami wracają bardziej zmęczone i mają mniej czasu na swoje aktywności. Owszem chodzą na zajęcia dodatkowe, ale nie mają ich dużo i tylko takie, które ściśle związane są z ich zainteresowaniami. Należę do tych rodziców, którzy zwracają uwagę na to, żeby dziecko nie było przeładowane zajęciami.
Mówię o tym wszystkim, ponieważ dzień córek wygląda zupełnie inaczej niż kiedyś syna, a to ma wpływ na stopień ich zmęczenia, jak również na organizację życia całej rodziny i swoich obowiązków. Na szczęście pracuję w domu, więc spędzam z nimi sporo czasu i w każdej chwili mogę je wesprzeć. Nie poświęcam im jednak więcej uwagi niż jest to konieczne, bo dziewczyny pracują samodzielnie, same się obsługują, ale wiedzą też, że w każdej chwili mogą na mnie liczyć.
Reasumując syn miał zorganizowany dzień przez szkołę, a w domu mniej prac domowych. Mimo to zdarzało mi się nadmiernie nimi interesować, chociaż praktycznie cały dzień spędzałam poza domem (praca w korpo). Córki uczę elastyczności i takiej organizacji dnia, żeby mogły całkowicie samodzielnie wypełniać swoje obowiązki bez jakiegokolwiek mojego udziału, pomimo, że paradoksalnie mogę im poświęcić więcej czasu ze względu na charakter swojej obecnej pracy.
– Czy jest coś czego nauczyłaś się na własnych błędach?
– Na pewno zrozumiałam, że nadmierna kontrola dziecka wcale nie uczy go odpowiedzialności i samodzielności. Dziś pozwalam popełniać swoim dzieciom błędy, po to właśnie, żeby te cechy mogły w sobie same wypracować.
Przez pierwsze lata szkolne mojego syna obserwowałam rodziców, którzy postępowali tak jak ja dzisiaj i z perspektywy czasu widzę, że ich dzieci wcale na tym źle nie wyszły. Wtedy wydawało mi się, że jestem w pełni tak zwaną zaangażowaną mamą. Dzisiaj myślę, że za bardzo ingerowałam w jego szkolne życie.
– To może zdementujmy mit „zaangażowanego rodzica”. To nie jest tylko zaangażowanie w szkołę, bo rodzic może być super zaangażowany w jakościowe spędzanie z dzieckiem czasu wolnego, w sporty, w rozwijanie pasji, co wydaje mi się cenniejsze niż kładzenie nacisku tylko na szkołę.
Nie podoba mi się to, że tych rodziców, którzy nie pomagają dzieciom w lekcjach określa się mianem „niezaangażowanych”.
– Albo wręcz wyrodnych. Ja nie dość, że nie odrabiam prac domowych z córkami, to nawet, jakkolwiek źle to zabrzmi, nie wiem co przerabiają w szkole, bo nie zaglądam na bieżąco do ich zeszytów. Rozmawiam z nimi na temat szkoły, tego czego się uczą, jakie mają spostrzeżenia, co im się podoba, a co nie, czasami same mi pokazują nad czym pracują, a młodsza lubi pochwalić się swoim ładnym charakterem pisma, rysunkiem czy kartkówką, ale nie kontroluję ich pracy. Nie sprawdzam też czy spakowały strój na WF, piórnik, czy mają zatemperowane ołówki, nie mówię im, że mogłyby zrobić coś inaczej. Robią po swojemu, tak jak potrafią i tak jak pamiętają.
Zresztą obie zastrzegły sobie, że ich szkolne plecaki to ich „prywatne terytorium” i nie lubią jak ktoś im do nich zagląda lub w nich grzebie. Dotyczy to również mnie i ja to rozumiem i szanuję.
Córki wiedzą, że mam do nich zaufanie, ale często przy tym podkreślam, że ważne jest dla mnie to, że się starają. Wiedzą też, że mają prawo o czymś zapomnieć, zrobić coś źle, ale ważne, żeby nie robiły tego z lenistwa czy lekceważenia swoich zadań. Zresztą dużą rolę odgrywa tu charakter dziecka, jego chęci i podejście do swoich obowiązków – obie są bardzo sumienne i odpowiedzialne. Ja jednak i tak widzę tu duży związek z tym, że od początku pracują samodzielnie i liczą na siebie, a nie czekają aż wyręczy je w czymś mama.
Nie chcę przez to powiedzieć, że syn był mniej zaradny. Nie. Dziś jest całkowicie niezależnym i samodzielnym młodzieńcem, ale jako dziecko miał pecha, że mamusia za bardzo chciała mu we wszystkim pomagać 😉 Dałam już sobie za to czerwoną karteczkę 😀
Jeszcze dopowiem, że dziewczyny nauczyły się trochę wcześniej czytać i pisać, bo w wieku 5 lat. Noemi, będąc teraz w I klasie, wszystkie lekcje odrabia sama, bo jest w stanie sama sobie przeczytać zadania i je rozwiązać. Ja zupełnie w to nie ingeruję, ale zawsze pomogę, jeśli do mnie z czymś przyjdzie.
Jestem zaangażowaną mamą, ale nie jestem rodzicem helikopterem. Przeraża mnie zachowanie rodziców, którzy wszystko kontrolują i nie dają swoim dzieciom przyzwolenia na popełnienie najdrobniejszego błędu. Jak dzieci mają nauczyć się życia, jeśli im na to nie pozwalamy?
– Czyli rodzic zaangażowany to nie taki, który spędza z dzieckiem godziny nad szkolnymi książkami, lecz taki na które dziecko zawsze może liczyć? Twoje córki wiedzą, że w razie trudności mogą przyjść do Ciebie i poprosić o pomoc?
– Jestem zawsze do ich dyspozycji, kiedy mnie o coś poproszą, choć podkreślam to, że ja również mam swoje zajęcia i obowiązki, a z racji tego, że pracuję w domu muszę szczególnie tego pilnować, bo łatwo tu o „rozjechanie” się tego co każde z nas ma do zrobienia.
Córki przychodzą do mnie, jeśli mają z czymś problem lub czegoś nie rozumieją. A wierz mi, w podręcznikach szkoły podstawowej zdarzają się błędy albo tak sformułowane polecenia, że dziecko ma prawo dwojako je zrozumieć. Czasami nawet ja muszę się zastanowić, co autor miał na myśli.
No i bardzo ważna jest rozmowa. Zawsze to podkreślam, bo rozmową budujemy relacje. Trzeba umieć wysłuchać dziecko, wyczuć jego potrzeby, zrozumieć jego emocje. My rodzice często mamy tendencję do nadmiernego kontrolowania wszystkiego, narzucania swojego zdania, tymczasem czasem warto odpuścić. Sobie i dziecku.
– A to nie jest tak, że niektóre dzieci tego potrzebują, bo nie są tak bardzo samodzielne?
– Tak jak wspomniałam na początku rozmowy, do dziecka trzeba podejść indywidualnie z poszanowaniem tak jego możliwości, jak i potrzeb. Oczywiście dzieciom, które wymagają wsparcia, bo na przykład mają problemy z koncentracją albo pracują w wolniejszym tempie lub po prostu mają z czymś problem, należy pomóc i nie jest to tożsame z brakiem samodzielności. Jeśli natomiast widzimy, że dziecko w miarę dobrze sobie radzi, prawidłowo kształtuje swoje nawyki, próbuje różnych rozwiązań, stara się, pozwólmy mu czasem popełnić jakiś błąd, dajmy powód do dumy czy radości, pozwólmy mu dostrzec w sobie pozytywną zmianę, rozmawiajmy o tym. Ważne, żeby ze swoich błędów wyciągało wnioski i starało się pracować nad tym, żeby było lepiej.
– To może porozmawiajmy teraz o tych błędach. Czy możemy je traktować jako konsekwencję pozwolenia dziecku na pełną samodzielność. Czy zdarzyły Wam się jaki jakieś wpadki?
– Dorośli popełniają błędy, dlatego nie mogłyby tego robić dzieci, które są przecież mniej doświadczone i dopiero uczą się życia, odpowiedzialności i ponoszenia konsekwencji własnych decyzji? Pozwalamy dziecku wybrać zabawkę (nie zawsze trafioną) czy zjeść to na co ma ochotę (metoda BLW), dlaczego nagle mielibyśmy mu zakazywać tej samodzielności wraz z przekroczeniem progu szkolnego? Dziecko uczy się samodzielności przez wiele lat. Aż do wejścia w dorosłe życie, czyż nie?
Jeżeli zdarzyło się moim dzieciom zapomnieć pracy domowej i w związku z tym dostało od nauczyciela minus lub nieprzygotowanie, to była to dla nich nauczka, żeby następnym razem o tym pamiętać. Błędy czy wpadki to nie porażka. To nauka i sygnał, że trzeba nad sobą pracować.
Przy czym warto pomyśleć razem z dzieckiem nad jakimś systemem, który sprawdzi się w jego konkretnym przypadku. To może być specjalny zeszyt do zapisywania prac domowych czy istotnych informacji albo kredowa tablica w domu, na której znajduje się lista rzeczy, o których należy pamiętać. Pomysłów jest wiele. Najpierw trzeba zdefiniować problem, a potem znaleźć na nie rozwiązanie. To jest to wsparcie, na które tak często się powołuję.
– Z samodzielnością wiążą się też oceny. Rodzice często wywierają presję na swoich dzieciach, której celem jest na przykład świadectwo z czerwonym paskiem. Masz presję na dobre oceny u swoich dzieci?
– Cały czas powtarzam swoim dzieciom, że nie uczą się dla ocen, tylko dla siebie, choć oczywiście oceny mogą pokazać z czym dziecko radzi sobie dobrze, a z czym gorzej. Rozumiem też to, że dzieci starają się o dobre oceny, bo nie chcą wypaść gorzej na tle innych, ale dla mnie najważniejsze jest to, żeby świadomie pracowały na siebie, a nie porównywały się z innymi.
Ja wiem, że oceny moich dzieci są wynikiem ich całkowicie samodzielnej pracy, a nie pracy mojej z nimi. Mam wiele przykładów w otoczeniu, kiedy rodzice pomagają dzieciom i wywierają na nie presję, która może i owocuje dobrymi ocenami, ale pozostawia w dzieciach świadomość, że nie jest to tylko i wyłącznie ich wysiłek i zaangażowanie. Ja nie potrafię odebrać swojemu dziecku tej satysfakcji z dobrej oceny, choć przeżywam z nim te słabszą, jeśli widzę, że i ono się nią przejmuje.
A skoro wspomniałaś o świadectwie z czerwonym paskiem. Trochę je demonizuję, pomimo, że miał je przez kilka lat mój syn, ponieważ nie podoba mi się jego idea, a mianowicie to, że dziecko, żeby je mieć musi być ze wszystkiego dobre – chodzi o wysoką średnią. Oczywiście bardzo miło jest je mieć i nie mieć z niczym problemu, uczyć się dobrze, ale jak się dobrze zastanowić to nie ma na świecie ludzi, którzy są dobrzy ze wszystkiego. Szkolnictwo na zachodzie to również specjalizacje i to widać wyraźniej w późniejszych latach szkolnych. Dzieciaki rozwijają swoje zainteresowania i wrodzone talenty, a potem specjalizują się w określonych kierunkach. Dla mnie presja na świadectwo z czerwonym paskiem jest chora, dlatego tłumaczę swoim dzieciom, że dla mnie ważniejsze jest to co mają w głowie, a nie na papierze. I tutaj doskonałym przykładem jest mój syn, który uczył się tak, że wiele rzeczy pamięta jakby uczył się ich wczoraj. Najwyraźniej nie uczył się ich na chwilę, tylko uczył się ze zrozumieniem i teraz może z tej wiedzy korzystać.
Chciałabym, żeby w ten sposób uczyły się też moje córki, żeby cały czas pamiętały o tym, że uczą się nie dla ocen, nie dla rodziców, tylko dla siebie, bo to one będą z tej wiedzy korzystać w życiu, a nie inni.
Jeśli mówimy o presji na dobre oceny, do głowy przychodzi mi jeszcze jeden przykład. Moje córki chodzą do podwarszawskiej szkoły i wydaje mi się, że tu szkoły nie mają takiego ciśnienia na rankingi jak np. szkoły w stolicy czy innych dużych miastach czy chociażby w szkołach prywatnych. Szkoła, do której chodzą moje córki ma dobry poziom nauczania i odnoszę wrażenie, że tu myśli się bardziej o dziecku, a nie o rankingach.
Z kolei nasz syn, który chodził do prywatnej, choć bardzo dobrej szkoły (mam tu na myśli późniejsze lata), w pewnym momencie czuł się poszkodowany, bo w jego szkole była presja na dobre wyniki w nauce. Mając kolegów i koleżanki w państwowych szkołach zauważył, że jego czwórka czy piątka w żaden sposób nie równa się tej samej ocenie w szkole państwowej. Czuł to wyraźnie, że w jego szkole dużo więcej się wymagało. Patrząc teraz na to z perspektywy jego wyjazdu do Kanady i radzenia sobie na tamtejszej uczelni, widzę, że ma bardzo dobre podstawy i gruntowną wiedzę wyniesioną z polskiej szkoły, ale wtedy przysparzało mu to sporo stresu.
– Czyli nie siedzisz z dziećmi nad lekcjami dlatego, że Ci się nie chce albo bo jesteś zabiegana, tylko dlatego, że masz swój model wychowania?
Dostrzegam tego dobry rezultat, a także pozytywny wpływ na poczucie własnej wartości, pewność siebie i samoocenę u moich dzieci, dlatego póki co trzymam się tej wersji 😉
Kolejna sprawa to uczciwość. Jeśli rodzic pomaga dziecku w lekcjach do tego stopnia, że to właściwie jest jego praca to uczy je nieuczciwości i drogi na skróty. Daje też dziecku sygnał, że nie potrafi zrobić czegoś samodzielnie, że sobie nie poradzi odbierając mu nie tylko satysfakcję z samodzielnie zrobionej pracy, ale też ograniczając jego wyobraźnię i kreatywność.
Za przykład podam tu prace plastyczne i dla lepszego zobrazowania myśli niech to będą prace przedszkolne. Moje córki chodziły do dwóch różniących się znacząco przedszkoli. W jednym wszystkie prace plastyczne były takie same, można powiedzieć idealne, jak od linijki. Oczywiście robiły je panie. Wkład dzieci był tu niewielki. Kiedy wchodziłam do przedszkola drugiej córki, zawsze miałam łzy w oczach, bo widziałam prace różnorodne. Nie tak idealnie już namalowane czy przyklejone, ale dziecięce, wyjątkowe, pokazujące różne możliwości dzieci i ich wyobraźnię. Zawsze zatrzymywałam się przy tych pracach i długo im się przyglądałam, bo widziałam w nich to jak bardzo różnimy się między sobą jako ludzie i jak różnie postrzegamy świat. To było piękne i budujące.
I teraz rodzic, który wyręcza dziecko w jakiejś pracy, robi to prawdopodobnie w schematyczny, charakterystyczny dla siebie sposób. Tę samą pracę dziecko może zrobić zupełnie inaczej, według swojej wyobraźni i w ten sposób dużo lepiej zapamięta temat i przekaz pracy, niż kiedy jest to narzucone przez rodzica.
Zatem wspierajmy, a nie wyręczajmy.
– A co z pracami domowymi? Jesteś za czy przeciw? 😉
– Nie jestem przeciwnikiem prac domowych. Wierzę, że służą utrwalaniu materiału, uczą systematyczności i odpowiedzialności, ale uważam, że jest ich za dużo. Nie może być tak, żeby dzieci po powrocie ze szkoły spędzały kolejne 4-5 godzin na nauce. Gdzie czas na odpoczynek, zabawę, rozwijanie swojej pasji, budowanie relacji z rówieśnikami?
Teoretycznie program powinien być skonstruowany tak, żeby dziecko mogło się uczyć w szkole, a w domu jedynie utrwalało wiedzę lub uzupełniało swoje ewentualne braki. Tymczasem niekiedy przypomina to batalię z wadliwym systemem, ale to już zupełnie inny temat.
– No ale czasami jestem w stanie zrozumieć tych rodziców, którzy mocno pomagają dzieciom w odrabianiu lekcji, bo zależy im np. na zdrowiu i śnie dziecka. Często jest tak, że rodzice wyręczają dzieci, bo nie mają innego wyjścia. Bo tej pracy jest tak dużo, że się nie wyrabiają. Na przykład taka sytuacja: dziecko już śpi, a rodzic rysuje mu rysunek na kolejny dzień.
– Wiem, ale będę brutalna w tej kwestii. Nie może być tak, że dziecko idzie do szkoły, a po szkole nie ma możliwości odrobienia lekcji. Ten rysunek to jego praca domowa zadana na jego poziomie trudności, zatem jeśli dziecko nie jest w stanie go wykonać, bo na przykład zabrakło mu czasu, to znaczy, że coś jest nie tak z organizacją jego czasu i tu upatruję raczej winę w rodzicu, nie dziecku.
Jeśli jednak dziecko zwyczajnie w świecie zapomniało o tym rysunku, to trudno. Następnym razem może nie zapomni. A kolejnym już na pewno będzie o nim pamiętać 😉 Ja nie robiłam żadnych prac za swoje dzieci.
Pozostaje jeszcze kwestia ilości prac domowych, które, jak słyszymy, przybierają obecnie na sile już od wczesnych lat szkolnych. Ja się temu sprzeciwiam, bo uważam, że te pierwsze lata szkolne są ważne nie tyle ze względu na zdobywaną wiedzę, ile na oswajanie się z nowym środowiskiem, budowanie społecznych relacji, kształtowanie prawidłowych nawyków i zabawę. Włos mi się na głowie jeży, kiedy słyszę, że dziecko w wieku 8-9 lat siedzi nad lekcjami do 22 czy 23:00. To jest informacja zwrotna dla nauczyciela, że coś jest nie tak, że być może za dużo zadaje do domu. Dziecko powinno mieć zadawane tyle pracy domowej, żeby mogło wykonać ją samodzielnie w określonym terminie i bez aangażowania rodziców.
To temat na kolejną rozmowę, ale nie zauważyłaś jak dużo w ostatnich latach pojawia się artykułów na temat depresji i samobójstw wśród dzieci? Niestety potwierdzają to moi znajomi pediatrzy. Dzieci są przeciążone, nie wszystkie dają radę pracować równie intensywnie. To spędza mi sen z powiek.
– Często słyszę, że dzieci trzeba zmuszać do nauki., że one same z siebie niczym się nie interesują. Tymczasem dzieci są ciekawe świata z natury, chłoną wiedzę jak gąbeczki, tylko sztuka polega na tym, żeby je zainspirować i zaciekawić. Więc na pewno nie jest tak, że jak się dziecka nie zmusi, to ono nic nie będzie robiło. Może na pewnym etapie już się tak zniechęci totalnie do szkoły, budzi to w nim wstręt, ale wtedy trzeba się zastanowić co się po drodze zadziało, skąd się to wzięło.
– No właśnie też o tym często słyszę lub czytam w prasie, ale nie do końca się z tym zgadzam. W moim otoczeniu dzieci chętnie współpracują, dobrze się uczą, rozwijają swoje zainteresowania, ale jak sama zauważyłaś, być może jest to kwestia tego, że wystarczy je zainspirować, pokazać, że nauka może być fajna i bardzo przydatna. Niestety nasze podręczniki są pełne teorii, które nigdy nie przydadzą się naszym dzieciom.
A co do zniechęcania dziecka do szkoły, to częściowo winę za to ponoszą również rodzice wywierając na nie zbyt dużą presję. Mam tu też na myśli słynny wyścig szczurów. Kto go nakręca? Przecież nie dzieci.
Wymagamy od nich bardzo dużo i to dobrze, ale musimy pamiętać, żeby nie przechylić tej szali zbyt mocno na drugą stronę. I w tej kwestii wskazana jest też równowaga. Tymczasem prace domowe, szkolne stopnie i niekiedy zbyt wygórowane oczekiwania rodziców są najczęściej źródłem starć, konfliktów i mają negatywny wpływ na relacje z dziećmi.
Uff, ale się rozgadałyśmy! Ale tak już mamy, kiedy się spotykamy 😆 Mam nadzieję, że nadal z nami jesteś. Jeśli tak, koniecznie daj znać w komentarzu tutaj↓ lub na Facebooku jakie jest Twoje zdanie i czy pomagasz dziecku w lekcjach? (lub planujesz to robić w przyszłości?
Udostępnij ten artykuł,
jeśli masz wśród znajomych Mamę, której może się przydać:
Miłego dnia!
Chcesz być na bieżąco?
Zapisz się na NEWSLETTER
lub obserwuj blog na Facebooku:
4 komentarzy
mam znajomego, który wychowuje córkę, która obecnie jest w drugiej klasie szkoły podstawowej. to, że siedzą z nią nad lekcjami to wierzchołek góry lodowej. dzwoni i pyta gdzie jest i dlaczego aż 20 minut szła ze szkoły, co robiła po drodze, skoro wystarczy 10 minut żeby dotrzeć do domu. po mamie odziedziczyła to, że wiele rzeczy robi długo i powoli, na przykład zadania domowe. chodzi z nią po psychologach. jest to bardzo dobra i mądra dziewczyna, ale niestety, nic dobrego z tego chyba nie wyjdzie…
To jest kwestia tak kontrowersyjna, że dzieli zarowno moje grono znajomych jak i ta część blogosfery parentingowej, która regularnie czytuje. Większość moich odpowiedzi na te pytania wyglądałyby podobnie, ponieważ z zasady nie pomagam dzieciom w lekcjach. I tu zastrzege – ten system sprawdził się świetnie w przypadku córki, teraz już gimnazjalistki, natomiast synek dopiero pójdzie do szkoły. Też nie wiem, o ile nie dowiem się od niej lub nagle obudzi mnie wołanie o pomoc z grupy rodziców, co było zadane. Oczywiście widzę, że córka robi plakat, słyszę że umówiła się z kolezanka, bo projekt czy widze, że czyta dana lekturę. Też zdarzyło mi się donieść śniadaniowke, worek na wf itp. Ale uważam, że i taka pomoc nalezy stopniować. Ostatnio córka wyszła do szkoły i nagle dzwoni domofonem. Zapomniałam, że poprzedniego dnia nie odebrała roweru ze stacji, bo koleżanki mama ja odwiozła. Jeszcze rok temu mój mąż, idący na pozna zmianę, wrzuciłby kurtkę na piżamę i zawiózł.ja do szkoły. Tymczasem powiedział stanowczo acz uprzejmie, te musinw taki razie podjechać tramwajem dostać metra i odebrać rower. Córka zdążyła krótko przed dzwonkiem, ale mamy nadzieję, że następnym razem przypomni sobie wcześniej.
Odcinanie pępowiny boli, boli też matkę, ale każda matka zwierzęca w końcu odpycha dziecko od ciepłego mleka. Inaczej dziecko nigdy się nie usamodzielni. Dlatego – co przystoi mamie pierwszaka, najpóźniej w gimnazjum powinno być tabu.
Jestem za samodzielnością, jednak znam matkę co w ogóle nie pomaga swojej córce. Chce mieć święty spokój i nic ją nie obchodzi. Jej córeczka jest tym załamana, ponieważ nie ma niczyjej pomocy, bo ma domowy tryb naucznia. Ma raz w miesiącu konsultację z nauczycielkami, ale to nie zastąpi tego jak matka umie wytłumaczyć. Powinno się pomagać swoim dzieciąt, ale nie być toksycznym. Takie zachowanie matek, czyli brak troski, pomocy oraz współczucia mogą doprowadzić do depresji lub innych zaburzeń psychicznych. Poza tym jak matka dziecka nie pomoże mu przy lekcjach?! Zwłaszcza, że tak jak już mówiłam ta córeczka mojej znajomej jest niezwykle mądra, utalentowana i samodzielna a jej matce się nie chcę od czasu do czasu sprawdzić jej zeszyty czy nie robi byków i przede wszystkim czy to rozumie. Skandal i hańba! Ona woli na Facebooku sobie siedzieć i stosować metodę „nic nie widzę, nic nie słyszę”. A jej córka tym czasem cały dzień siedzi w swoim pokoju i się uczy! Tak nie można robić drogie Panie! Jeszcze jaz pytam jak można nie pomóc swojemu dziecku jak cię prosi?! Tak nie róbmy drogie panie i nie bądźmy toksyczne dla naszych dzieci. Nie można zostawić kogoś że wszystkim na głowie samego…
Pozdrawiam serdecznie.
Niestety, jak dziecko samo się z prac domowych nie rozliczy, to i tak cała sprawa się rozbija o rodzica, bo to opiekun prawny dziecka i do 18. roku życia pociechy jest za niego odpowiedzialny. Trochę kontroli musi być. Trudno też oczekiwać, że pewna grupa dzieci sobie dzisiaj z programem poradzi samodzielnie.
Dzięki nauczaniu zdalnemu wiem, że w 3. klasie część klasy mojej córki nie czytała płynnie nawet tekstów, które mieli przygotować w domu. Wiem mniej więcej, ile z tych dzieciaków ma zdiagnozowane konkretne problemy mogące odpowiadać za ten stan rzeczy, ale co z resztą?
Czytanie to jedna z podstawowych umiejętności – jak dziecko jej do 3. klasy nie opanuje, to proste, że będzie miało problemy z przyswajaniem wiedzy.
Nie wyobrażam sobie pozostawienia dziecka samemu sobie podczas odrabiania lekcji – nie przy dzisiejszym materiale.